sobota, 3 sierpnia 2013

Toksyczna bezsilność, rok 2019.

 Nastał wieczór. Brunet spoglądał za okno, co jakiś czas próbując zliczyć krople deszczu spadające na jasny chodnik. W końcu dopuścił myśl, że się nie uda. Usiadł czym prędzej na parapecie i z zapałem zaczął liczyć, blokując myślom przejście z jednego miejsca na drugie. Panowały jedynie liczby, zatrzymał się na sześćdziesiątce dziewiątce myśląc automatycznie o czymś zboczonym...
 - Szlag by to! - zakrzyknął poczynając liczenie od nowa.
Zasnął kończąc na 13 457, po paru momentach zsunął się po drewnianych brzegach karmazynowego parapetu. Oddech chłopaka był coraz cięższy, w chłodzie pokoju było widać jakby kryształki lodu błądziły w Między Czasie. Płuca poruszały się niezgrabnie, serce zwolniło swoją pracę.

* * * 

W oblepionym pleśnią tunelu poruszał nogami do przodu, żeby wyjść z jaskini i stanąć w świetle krwistego księżyca. Otarł zaspane oczy. Świetnie pamiętał to miejsce, położył się w tej jamie jakieś dwa... bodajże trzy sny temu. Westchnął pod nosem maszerując dalej, czując pod bosymi, poranionymi stopami zgrzyt pękających kości.
 Po niebie latały dziwne istoty, mające wielkie kły z których ciekła żrąca trucizna. Unikał jej z każdym rzutem spojrzenia. Obrzydliwi, bezocy mięsożercy oblepieni skórą bez jakiegokolwiek futra. Pazury miały ostre jak brzytwy, ciekła z nich czarna krew, odpadały martwe oczy, nie pomogło jednak nic, gdy jeszcze większy potwór połknął w całości każdego z tych mięsożerców. Był ohydny, tak straszny, że nie wyłapał żadnego szczegółu, aby nie móc go nigdy opisać. Czym prędzej skręcił w lewo. Otaczały go wysokie, trujące grzyby, kości zwierząt które tu niegdyś żyły oraz zapach jaśminu zmieszanego z wanilią i litrami krwi. Miał wrażenie, że jego własnej, jednak był nią jedynie ubrudzony.
Różne demony opowiadały mu o cmentarzysku, ale póki się tutaj nie znalazł, nie wierzył.
 Biegł, biegł z całych sił jakie miał w nogach czując ciarki. Coś z nim biegło. Coś, czego spotkać nie chciał, a tego cień zamiast śledzić właściciela śledził jego. Wielkie, obdarzone mackami ośmiornicy monstrum. Już czuł te wilgotne przyssawki na ramieniu, policzku, oraz nodze. Jak próbują go zaciągnąć do tyłu, do nicości, a on się opiera.
W tym samym momencie otworzył oczy dysząc głośno i nawet nie próbując krzyczeć. Mimowolnie łzy skumulowały się pod powiekami.

* * *

 - Kochanie śniadanie na stole! - zakrzyknęła kobieta mająca się za jego matkę. Posłusznie zszedł na dół, stanął przy okrągłym stole, nakrytym obrusem i zestawem porcelanowych naczyń, na których widniało smakowite jedzenie. Oczy zatrzymał na pieczarkach otoczonych jajkiem.
 - Nie będę tego jadł, zrób coś innego - rzucił w stronę szatynki trzymającej w jednej dłoni patelnie a w drugiej szpachelkę.
 - Ale... skarbie. Nie zachowuj się jak dziecko tylko po prostu...
 - Nie będę tego jadł - powtórzył. W tym samym momencie ojciec zwrócił się do niego, siedząc przy stole i dzierżąc gazetę w masywnej pięści. Drugą zajadał się grzybami i żółtkiem.
 - Zjesz to młody człowieku, albo zostaniesz z pustym żołądkiem do obiadu. Twój wybór.
 - Głodówka lepsza niż ten szajs który mi próbujecie wcisnąć - zrzucił ze stołu talerz ze swoją porcją, który roztrzaskał się o karmelowe kafelki. Poczynił spory hałas, który jeszcze przez co najmniej dziesięć minut dudnił w uszach dorosłych.
 - Nie rozumiem tego dziecka - mężczyzna podrapał się po wpół łysej głowie - Posprzątaj to i nie zawracaj mi już niczym więcej głowy. Nawet z takim smarkiem nie możesz sobie poradzić.
 - Przepraszam.

* * *

 W klasie panowała zupełna, nieprzerywalna cisza. Vincent stał przed tablicą skierowany twarzą do nauczycielki angielskiego, wychowawczyni.
 - Co masz na wytłumaczenie swojego spóźnienia?
 - Nic - odrzekł apatycznie.
 - Jak to NIC?! - szybko się zdenerwowała. Chłopak przyprawiał ją o drgawki, palpitacje serca wywołane wściekłością.
 - Normalnie. 
 - Albo dasz mi jakąś dobrą wymówkę, albo dostaniesz uwagę - spierała się w myślach sama ze sobą i zagryzała zęby. Rodzice Vin'a dawali mnóstwo pieniędzy na szkołę. Musiała wybrać. Duma czy posada. Momentalnie stała się kolejnym, bezwartościowym pionkiem. Bezsilnym, potrzebującym pieniędzy, pionkiem.
 - Albo się odwalisz, albo Cię pozwę o napastowanie - zaśmiał się arogancko.
Sarkastycznie.
Z wyrzutem, przy drżeniu słowa sugerującemu naprzykrzanie podrapał się za uchem.
 - Siadaj - opadła, wzdychając głęboko, na całkiem szerokie krzesło. Cała klasa przypatrywała się zdarzeniu, nie ukrywali pogardy w oczach skierowanej do bruneta. Minął pięć ławek nim dotarł do swojej, zamazanej wszelkimi przekleństwami, z prośbami, by spierdalał. Że go nienawidzą. Że chcą jego śmierci. 

 Prawda była taka, że wszystko rozrywało go od środka. Miał ochotę płakać, krzyczeć i znów płakać. Lać hektolitry łez, żeby tylko ulżyło. Zapomnieć o tym co widzi w nocy. O tym smrodzie, strachu i zmęczeniu.
 Nie pamiętał już kiedy z kimś normalnie rozmawiał, ani kiedy normalnie przespał całą noc. Bał się. Był przerażony przed każdym kolejnym snem, ukrywał to pod maską stającą się Nim coraz bardziej. 
 - Mogę tu usiąść? - pytanie przerwało myśli.